czwartek, 30 kwietnia 2009



Przyjazd do Dharamsali okazał się pierwszorzędnym posunięciem. Nie tylko dał mi możliwość przystosowania się do azjatyckich realiów, ale także wprowadził mnie na ścieżkę, która krzyżuje się z wieloma innymi ineteresującymi drogami.

My, ludzie Zachodu, powiedzielibyśmy, że seria zbiegów okoliczności zaprowadziła mnie do Boom Boom Cafe i jej niepowtarzalnej właścicielki. Jednak tutaj nikt nie zaryzykowałby tak niedorzecznego stwierdzenia - w tym świecie wszystko jest logicznym ciągiem przyczyn i skutków. Jeśli nie znam powodu, dla którego się tu znalazłem, to wyłącznie dlatego, że go nie dostrzegam.

Kiedy dzisiaj zaglądnąłem do Boom Boom, żeby powiedzieć "cześć" (i w niemal miłosnym uniesieniu wbić wargi w filiżankę prawdziwej kawy, której wystapił u mnie nagły brak), natknąłem się na Rogera Foleya, australijskiego artystę uprawiającego "rzeźbę światła". Co dla mnie bardziej istotne, PRZY OKAZJI robi on zdjęcia, które uważam za sztukę najwyższej próby. Jest także jednym z nielicznych fotografów, którzy mieli okazję tak głęboko wejść w społeczność i kulturę australijskich Aborygenów. Oczywiście dzięki Boom Boom, po dziesięciu sekundach byłem już mu przedstawiony i z nim zaprzyjaźniony.

Mało tego, zostałem zaproszony do wizyty w Australii i spotkania z Aborygenami. Jak mi powiedziano, to ciągle jest wielka rzadkość.

Cóż po tym wszystkim mogę powiedzieć? Chyba tylko tyle, że jeśli finanse pozwolą, to z dziką przyjemnością z tego zaproszenia skorzystam. I chyba napiszę jakiś pamflet ku czci Boom Boom...

Na zdjęciu:

R. Foley po śniadaniu u Boom Boom. Na piersi ma przypiętą etykietkę z napisem w języku Hindi: "Dziękuję, może innym razem". Na kominku portret Boom Boom sprzed prawie czterdziestu lat.

P.S.

Właśnie się dowiedziałem, że w okolicy pojawił się lampart. Na razie atakuje bezpańskie psy, ale wczoraj widziano go na jednej z głównych dróg w okolicach McLeod Ganj. Muszę się dowiedzieć, czy planują go schwytać. Jeśli tak, spróbuję nie przegapić takiego wydarzenia.

wtorek, 28 kwietnia 2009

(I) Miss Tibet



To nie jest zwykły konkurs piękności. Jest bardzo duża różnica między Miss Tybetu a Miss Polski czy Ameryki. Kiedy one skupiają się bardziej na swojej urodzie, my musimy brać na siebie odpowiedzialność reprezentowania kraju, który na oficjalnych mapach nie istnieje. Ten tytuł nie jest tylko dla mnie, ale przede wszystkim dla całej naszej społeczności. Wzbogaca naszą tożsamość narodową.

Miss Tibet jest jedną z form naszej zasady niestosowania przemocy na drodze do niepodległości. Poprzez udział w tym konkursie i swobodne bycie sobą najlepiej wyrażam moją osobistą wolność i narodowość.

Najważniejszą dla mnie rzeczą jest odczuwanie radości z wszystkiego, czym się zajmuję. Pracując na rzecz naszej emigracyjnej społeczności i przyszłej wolności Tybetu jestem szczęśliwa, w ogóle nie czuję się tym zmęczona. Wierzę, że Tybet pewnego dnia znów będzie wolny i codziennie budzę się z jeszcze większą nadzieją.


Tsering Kyi, Miss Tibet 2003

Tsering jest pisarką, wydała już dwie książki (w języku tybetańskim). Do niedawna pracowała jako dziennikarka dla agencji prasowej 'The Times of Tibet'. Kilka dni temu została wyróżniona przez Stowarzyszenie Kobiet Tybetańskich (TWA) za pracę na rzecz poprawy sytuacji kobiet w swoim społeczeństwie i zaproponowano jej posadę w szeregach tej organizacji. Pracę w TWA uważa się za pierwszy krok kobiet na drodze do emigracyjnego Parlamentu.

piątek, 24 kwietnia 2009

Lipiec w kwietniu



Po kilkudniowym okresie dziwnych kłopotów ze snem, wreszcie znów spałem jak dziecko.
Poranki na obrzeżach McLeod Ganj z niezwykłą siłą kojarzą mi się z dzieciństwem i wakacjami spędzanymi na wsi. Ten sam wysokoenergetyczny spokój w powietrzu i niepowtarzalny zapach lipcowego poranka wita mnie, kiedy z mojego pokoju wychodzę na taras przed klasztorem Zilnon Kagyeling Nyingma. W najbliższym sąsiedztwie znajduje się TIPA, czyli Tybetański Instytut Sztuki Scenicznej, skąd dzisiaj dobiegają przyjemne dźwięki tradycyjnych instrumentów - jutro wielki koncert w podziękowaniu Indiom za 50 lat gościny i ochrony udzielonej uchodźcom.

Poranek nie byłby udany bez wizyty w kafejce na górze. Herbata w towarzystwie Jensa (niemiecki szef cafe), Lakhpy (tybetański kucharz) i Chickoo (jednooki kocur z Goa) nastraja pozytywnie do życia. Krzątający się wszędzie mnisi, skromna stupa (na zdjęciu) na tarasie pławiącym się w słońcu i powiewające w lekkim wietrze flagi modlitewne dopełniają reszty sielankowego krajobrazu.

Taka pogoda utrzyma się tutaj najdłużej do lipca, czyli początku pory deszczowej. Druga część lata przypada na okres od września do końca listopada. Potem przychodzi monsun i zimowa pora sucha.

Zacząłem też uczyć się podstaw mówionego języka tybetańskiego. Nauka alfabetu i czytania, to już wyższa szkoła jazdy.
Do perfekcji opanowałem już zwrot: "Witaj, czy dobrze spałaś/eś?", który w polskiej transkrypcji wygląda mniej więcej tak: "Taszi dele, ni-ki po ciung nej?" Poza tym, często posługuję się pytaniem: "Di ga re-rej?", czyli "co to jest?" W razie potrzeby potrafię też w niedoskonały sposób poprosić o dostęp do ciepłego prysznica, zwracając się do wiecznie roześmianego mnicha zarządzającego słowami: "Czu tsza po", czyli "ciepła woda".

Niemniej jednak, nie czuję się do końca spełniony. Przyjechałem tu także, żeby pisać o tym co widzę i czego się dowiaduję. O ile samo pisanie wypełnia większość mojego czasu, to całkowicie zawiodła sfera publikacji. Mimo wcześniejszych obietnic i deklaracji nie znajduję żadnego odzewu ze strony redakcji. Wiem na pewno, że moje e-maile dotarły do adresatów, tylko komuś już zabrakło siły żeby odpisać w jakikolwiek sposób. Przykre to nieco.

Pozostają blogi, których prowadzenie zaczyna sprawiać mi coraz więcej przyjemności zwłaszcza, kiedy wiem, że mają one stałych czytelników. Niniejszym wszystkich pozdrawiam :)

wtorek, 21 kwietnia 2009

Minął miesiąc


W Dharamsali lato w pełni. Po okresie burz i częstych ulew, niebo nad doliną Kangra pozostaje niemal bez przerwy błękitne. Temperatura w ciągu dnia sięga trzydziestu stopni Celsjusza, noce są tak ciepłe, że wygodniej byłoby spać pod gołym niebem. Przestałem też korzystać z ciepłej wody - ulga jaką daje zimny prysznic w upalne południe jest zbyt cennym doświadczeniem.

Praca nad prasowym tekstem poświęconym tybetańskim uchodźcom politycznym od dłuższego czasu zakończona, teraz koncentruję się na znalezieniu redakcji skłonnej do jego publikacji. Najprawdopodobniej ukaże się on w Tygodniku Podhalańskim, aczkolwiek nic nie jest przesądzone w tej sprawie.

Oprócz projektu 'Experience Himalaya', który ostatnio zaczyna nabierać dla mnie głębszego i nieco nieoczekiwanego sensu, powoli startuje inne ważne przedsięwzięcie - kolektyw fotograficzny. Dzięki inicjatywie wielu osób powstała internetowa witryna pod nazwą Babel Images, na której można już śledzić pierwsze efekty naszej pracy fotoreporterskiej.

Cały czas utrzymuję kontakt z Tenzinem, który jako osoba wzrusza mnie coraz bardziej. Ciągle martwi się o ojca i chce wracać do Tybetu. Dobrze wie, że jedyne co go tam czeka to więzienie. Lata mijają a po drugiej stronie Himalajów nie tylko nadal nie ma wolności, ale jest jej coraz mniej. "Moją jedyną ambicją jest ponownie zobaczyć ojca" - w tym zdaniu Tenzina zawiera się cały dramat niemal każdego tybetańskiego uchodźcy, który ryzykował życiem, aby dotrzeć do wolnego świata.

Wybraliśmy się ostatnio na wspólną wycieczkę do Kangry (na zdjęciu), największego miasta w okolicy. Położone jest zaledwie 18 km od Dharamsali, ale należy już do całkiem innego świata. Maszerując jego ulicami musieliśmy stanowić niecodzienne widowisko - nie widziałem tam żadnego innego zachodniego turysty ani Tybetańczyka.

W drodze powrotnej, kiedy autobus mozolnie wspinał się w kierunku Dharamsali doznałem ciekawego uczucia. Ponieważ Tenzin - jak większość mieszkańców wysokich Himalajów cierpiący na chorobę lokomocyjną - spał przez całą drogę, ja pogrążyłem się w rozmyślaniach. W pewnym momencie, niejako z zewnątrz, pojawiła się uporczywa myśl, że przez te blisko trzydzieści lat, już wystarczająco dużo zrobiłem dla samego siebie i dalsze życie w ten sposób nie ma większego sensu. Przez chwilę towarzyszyło mi poczucie dziwnej pustki i może nawet przygnębienia, jednak zaraz potem ustąpiło ono na rzecz przeświadczenia, że jedynym sensem dalszego trwania przy życiu jest poświęcenie się na rzecz innych.
Niby nic odkrywczego, ale chyba jakiś ukryty dotąd trybik we mnie przeskoczył. Niemniej jednak uczucie szybko minęło i wszystko wróciło do normy. Zobaczymy co będzie dalej.

Poza tym ciągle poznaję nowe osoby. Do grona znajomych dołączyli: Christina, mieszkanka Monachium, która po ciężkiej chorobie postanowiła poświęcić się sprawie Tybetu i Lobsang, buddyjski mnich, który mimo własnych, licznych obowiązków zawsze znajdował czas, żeby służyć nam pomocą jako tłumacz w rozmowach z uchodźcami (Niestety wrócił juz do swojego klasztoru na południu Indii). Wydarzyło się jeszcze kilka innych ciekawych rzeczy z udziałem nie mniej interesujących osób, jednak więcej napiszę przy następnej okazji.