środa, 28 października 2009

Mrówki w laptopie


Wczoraj był dziwny dzień. Spędziłem jego połowę przed komputerem i nie udało mi się sklecić sensownego zdania. Od samego rana czułem się nienajlepiej a dwie kawy (i dwie wuzetki), które miały mnie ożywić, zrobiły ze mnie tylko jeszcze większego lunatyka. Później okazało się, że była to bardziej ogólna przypadłość. Kiedy wstąpiłem do biura Expat Advisory (zaprzyjaźniony portal internetowy), Anthony (właściciel) przywitał mnie straszną miną. A trzeba wiedzieć, że to człowiek, któremu uśmiech niemal nigdy nie znika z twarzy. "Ach, wiesz...to jeden z tych dni", wytłumaczył się krótko. Pozostałe spotkane tego dnia osoby także wydawały się być dalekie od dobrej formy. Coś musiało być w powietrzu (jak się tu zwykło wyjaśniać niemal wszystko, na co nie ma sensownego wyjaśnienia).

Poprzedni tydzień spędziłem głównie na czytaniu książek i obserwowaniu najbliższego otoczenia (zgodnie z tym, co powiedział - ostatnio mój ulubiony myśliciel - Yogi Berra: "dużo można zaobserwować po prostu patrząc"). Życie towarzyskie nieco się wyciszyło jako, że D. wyjechał do Bangkoku, C. do Birmy, F. nie wiadomo gdzie a W. znowu ma etap niewychodzenia z domu (zapewne gotuje swój "tygodniowy sos pomidorowy" i molestuje dwa koty będące na wyposażeniu mieszkania). W piątek lało tak strasznie, że nie chciało mi się ruszyć nawet do Walkabout na loterię (i tak nikt nie wygrał, kumulacja osiągnęła już 7500$).

Ogląd spraw zaczął mi się w ostatnich dniach klarować. Czasami warto wstrzymać się z pochopnymi decyzjami i poczekać na opadnięcie informacyjnego śmiecia. Myślę, że jest dobrze. W najbliższym czasie powinno się wiele ciekawego wydarzyć. Perspektywy finansowe też jakby nieco lepsze. Enszallah.

Takie uspokojenie wewnętrzne przywraca także zdolność cieszenia się rzeczami najmniejszymi. Upajam się zatem wieczornymi przejażdżkami rowerem po mieście. Spacery wzdłuż rzeki też dają dużo radości. A tak ogólnie, to "nic się nie dzieje, bo dziać się nie musi" (Voo Voo).

Mała aktualizacja: Papużka w Last Home zniknęła już następnego dnia. "Umarła", ucięła spekulacje S. Ja bym osobiście stawiał na koty, jako posłanników ptasiego Hadesa.



I zalęgły mi się mrówki w laptopie. Takie małe, skubane. Mieszkają także w czajniku. Życie jest niespożyte :)

niedziela, 18 października 2009

Dygresje (czyli ile może zmieścić się w nawiasach)


Ostatni tydzień minął pod znakiem ostrego słońca. Z takim upałem i wilgotnością nie zmagałem się od pospiesznego przejazdu przez równinę Gangesu na początku czerwca i późniejszego pobytu w Pokharze (Dokumenty imigracyjne na przejściu granicznym w Sonauli wypełniałem wpółprzytomny, zalewając je litrami potu. Na szczęście, prawie nieczytelne i rozmiękłe formularze nie zrobiły na odbierających je indyjskich i nepalskich celnikach większego wrażenia.). W połowie października poranny, piętnastominutowy spacer po Phnom Penh był w stanie odebrać siły na resztę dnia. Co gorsza, noc nie przynosiła większej ulgi. Temperatura powietrza wydaje się być w Kambodży niezmienna. Przestałem już liczyć na to, że kiedykolwiek się tu ochłodzi.

W takiej sytuacji czwartkowe, wieczorne posiedzenie u Sinan naznaczone było wyjątkowo międzynarodowymi strumieniami potu i stertą zużytych jednorazowych chusteczek. Amerykańska, australijska, europejska czy azjatycka, ludzka fizjologia ma swoje ograniczenia. Tradycyjna już herbata tym razem ustąpiła miejsca zimnym napojom.

A skoro o Sinan mowa, dobry moment na wyjaśnienie. Obok (także dosłownie, oba mniejsca oddalone są od siebie o niecałe sto metrów) The Last Home, ta restauracyjka prowadzona przez uroczą Khmerkę, której imię stanowi także nazwę lokalu, jest prawdziwym gniazdem nietuzinkowych expatów (to angielskie słowo oznaczające wszelkiej maści, zagranicznych mieszkańców danego kraju jest niezwykle poręczne, pozwolę sobie go zatem używać od czasu do czasu). Każdy, kto chce zawrzeć ciekawe znajomości, albo po prostu posłuchać interesujących opowieści z życia miasta, powinien udać się na ten południowy koniec ulicy nr 13 (tylko największe ulice w Phnom Penh mają nazwy, pozostałe są oznaczone numerami, bez większego ładu i zachodniej logiki - dla przykładu: The Last Home znajduje się na wschodnim krańcu 172.). Można całkiem smacznie zjeść (chyba najlepsza smażona ryba w mieście!) za przyzwoite pieniądze. Jednak prawdziwą duszą tego miejsca jest sama Sinan. Młoda kobieta, która jako nastolatka, wbrew woli rodziców, wyjechała do USA. Wróciła po kilku latach z pieniędzmi i otworzyła restaurację. Jej uroda i osobisty urok zaczęły przyciągać pierwszych zachodnich klientów, którzy bezskutecznie próbowali ją uwieść. Kiedy kilka miesięcy temu Sinan wyszła za mąż za Khmera, w mieście rozległ się głośny jęk zawodu. Sława miejsca jednak pozostała a Sinan stała się jeszcze bardziej promienna niż dotychczas. Odtąd żyli długo i szczęśliwie.

W tym tygodniu tematem rozmów była przedłużająca się choroba tajskiego króla. Tajlandia pogrążyła się w ekonomicznym kryzysie, po tym jak w miesiąc od rozpoczęcia hospitalizacji 81-letniego monarchy ciągle nie widać znaków poprawy stanu jego zdrowia. Możliwość śmierci najdłużej panującego władcy na świecie wystraszyła zagranicznych inwestorów na tyle, że kilka dni temu giełda w Bangkoku zanotowała ośmiopunktowy spadek w ciągu pojedynczej sesji a waluta (baht) osiągnęła najniższy kurs od lat. Król Bhumibol Adulyadej przez 63 lata swoich rządów był jedynym gwarantem porządku w targanym przewrotami i zmianami konstytucji kraju. Co dodatkowo martwi zarówno poddanych jak i inwestorów, jego następca, książe Vajiralongkorn - w przeciwieństwie do ojca - nie cieszy się najlepszą renomą. "To skończony drań" - usłyszałem kilkukrotnie tego wieczora u Sinan. Wiele wskazuje na to, że Tajlandię czekają trudne chwile w najbliższym czasie. A przynajmniej tyle mówią ludzie i piszą gazety.


Z bardziej lokalnych spraw: Z Last Home ktoś ukradł jednego z dwóch ukochanych psów właścicielki hostelu. Chyba najbrzydsze stworzenie jakie miałem okazję w życiu oglądać (wystarczy powiedzieć, że prawie natychmiast nazwaliśmy go z A. "Pasztet"), ale niezwykle poczciwe. Przez dwa dni S. jeździła po mieście szukając go w sklepach ze zwierzętami, jednak bez skutku. Najprawdopodobniej, biedny Pasztet skończył na czyimś talerzu (co nie jest tutaj niczym nadzwyczajnym). W ramach rekompensaty S. sprawiła sobie papużkę i cztery małe koty. Ten ostatni fakt spotkał się z moim dużym uznaniem.

Przeczucie podpowiada mi, że idą zmiany.

poniedziałek, 12 października 2009

Jodłowanie pod palmami


Życie w miasteczku Phnom Penh toczy się swoim własnym, niespiesznym torem. Idealne miejsce dla ludzi, którzy lubią miejskość a nie przepadają za stresem. W ostatnim czasie odbyło się kilka wernisaży wystaw, projekcji ciekawych filmów, były nawet jakieś koncerty. Smuci jedynie fakt, że udział ludności khmerskiej w tym wszystkim pozostaje niewielki. To, co obserwuję w Kambodży nazwałbym "neokolonializmem mimo woli". W trzydzieści lat od obalenia rządów Pol Pota i szesnaście lat od zakończenia wojny domowej ciągle nie ma kto "zarządzać" tym krajem. Robią to więc przeważnie biali, nie licząc rodzimych gangsterów na ministerialnych stołkach.

Z ciekawostek: ostatnio głównym tematem rozmów przy restauracyjnych stolikach było aresztowanie Romana Polańskiego. Zadania były podzielone, jak na całym świecie, dominowała jednak opinia, że o ile Ameryka znowu pokazała swoją pełną hipokryzji twarz, o tyle przypadek Polańskiego nie jest wcale najlepszą "pięścią" do jej okładania. Wielki reżyser czy nie, zrobił nieciekawą rzecz.

(W trakcie jednej z wieczornych herbatek u Sinan zdarzyło się, że siedziałem w rzędzie z amerykańskim nauczycielem A. i jego kolegą ze Szwajcarii. W pewnym momencie D. zauważył: - Popatrzcie, mamy tu człowieka z kraju, z którego pochodzi Polański, kraju, który go aresztował i kraju, który chce go skazać i uwięzić. Rozmowy w gronie międzynarodowym nabierają dodatkowego smaczku.)

*

Wczoraj zakończył się w Phnom Penh... Oktoberfest. Było jodłowanie, był wurst, była dobra zabawa. Za wszystkim stoi lokalna społeczność niemiecka - biznesmeni, ludzie mediów i artyści. Ot, kolejna ciekawostka. Tylko, że tym razem nasunęła mi się nieco gorzka refleksja.

Niemcy właśnie eksportują swoją kulturę i biznes do kolejnego kraju na świecie, co wydaje się być naturalną działalnością zdrowego państwa w realiach XXI wieku. Tymczasem władze RP niedawno zatarły ostatni ślad polskiej obecności w Kambodży zamykając swoją ambasadę. W Phnom Penh jest praktycznie cały świat zachodni. Nie tylko placówki dyplomatyczne. Są restauracje: włoskie, francuskie, niemieckie, skandynawskie, rosyjskie a nawet bułgarska. Są bary: irlandzkie, angielskie, amerykańskie, australijskie i Bóg jeden wie jakie jeszcze. Odradzająca się ze zniszczeń wojennych Kambodża jest wymarzonym miejscem dla wszelkiego rodzaju inwestycji i magnesem dla tych, którzy zdają sobie z tego sprawę. Za nimi podąża nie tylko rodzimy kapitał, ale także ich tradycja i turyści.

Podczas, gdy coraz to nowsze kraje wychodzą do świata sprzedając mu swoje usługi i kulturę, ja ciągle, gdzie bym się nie znalazł, jestem przybyszem z obcej planety, albo - w najlepszym przypadku - żywiącym się czystą wódką i kiełbasą, katolickim konserwatystą. Przykre to i męczące.

To nie jest tak, że świat nie chce wiedzieć nic o Polsce. Ale jeśli będziemy nadal uważać, że to obcy sami przyjdą do nas i zachwycą się naszą kulturą, to wiele się nie zmieni. Jeśli nas nie szanują, traktują pobłażliwie i powielają stereotypy, to tylko dlatego, że my sami nie szanujemy siebie, nie znamy swojej wartości i na to wszystko pozwalamy (osobiście nazywam to "prawdziwą zemstą Stalina" - 45 lat komunizmu i służalczej - wymuszonej czy nie - podległości wobec Wielkiego Brata wyhodowało straszliwego raka komuny mentalnej, który toczy Polaków jeszcze z mojego pokolenia). Obrażanie się na świat nie jest żadnym rozwiązaniem. Trzeba wyjść do ludzi.

Najlepszym przykładem niech będzie tu Frank - Amerykanin o aparycji i stylu bycia Ernesta Hemingwaya, emerytowany radiotechnik, stały bywalec The Last Home. Jego otwartość na nową wiedzę jest godna pozazdroszczenia. W czasie naszych częstych i długich rozmów Frank stał się prawdziwym fanem polskiej historii. Nie miał pojęcia o "starożytności" naszego państwa, o świetności I Rzeczypospolitej, o naszych niełatwych relacjach z Niemcami i Rosją, o demokracji szlacheckiej, o tym, że nasza Konstytucja 3. Maja była pierwszą w Europie i drugą na świecie... No bo skąd miał wiedzieć? Jego prawdziwym idolem stał się Jan III Sobieski i historia bitwy wiedeńskiej. Opowiada teraz o niej wszystkim spotkanym. Wystarczyło mu tylko poświęcić trochę czasu i odpowiedzieć na zadane pytania.

Jest jeszcze Chester. Urodzony w Belgii Amerykanin polskiego pochodzenia. Uparcie twierdzi, że jest Polakiem. Sporo rozumie po polsku, trochę nawet mówi. Od lat stara się o polski paszport. Z jakiegoś powodu ciągle nie może go uzyskać...

*

Postanowiłem rozpocząć komercyjną działalność fotograficzną w Kambodży. Zaprojektowałem i wydrukowałem serię ulotek, które teraz rozprowadzam po odpowiednich instytucjach. Mam dwa miesiące na to, żeby zarobić na ewentualny wypad do Birmy. Trzymajcie kciuki :)