poniedziałek, 12 października 2009

Jodłowanie pod palmami


Życie w miasteczku Phnom Penh toczy się swoim własnym, niespiesznym torem. Idealne miejsce dla ludzi, którzy lubią miejskość a nie przepadają za stresem. W ostatnim czasie odbyło się kilka wernisaży wystaw, projekcji ciekawych filmów, były nawet jakieś koncerty. Smuci jedynie fakt, że udział ludności khmerskiej w tym wszystkim pozostaje niewielki. To, co obserwuję w Kambodży nazwałbym "neokolonializmem mimo woli". W trzydzieści lat od obalenia rządów Pol Pota i szesnaście lat od zakończenia wojny domowej ciągle nie ma kto "zarządzać" tym krajem. Robią to więc przeważnie biali, nie licząc rodzimych gangsterów na ministerialnych stołkach.

Z ciekawostek: ostatnio głównym tematem rozmów przy restauracyjnych stolikach było aresztowanie Romana Polańskiego. Zadania były podzielone, jak na całym świecie, dominowała jednak opinia, że o ile Ameryka znowu pokazała swoją pełną hipokryzji twarz, o tyle przypadek Polańskiego nie jest wcale najlepszą "pięścią" do jej okładania. Wielki reżyser czy nie, zrobił nieciekawą rzecz.

(W trakcie jednej z wieczornych herbatek u Sinan zdarzyło się, że siedziałem w rzędzie z amerykańskim nauczycielem A. i jego kolegą ze Szwajcarii. W pewnym momencie D. zauważył: - Popatrzcie, mamy tu człowieka z kraju, z którego pochodzi Polański, kraju, który go aresztował i kraju, który chce go skazać i uwięzić. Rozmowy w gronie międzynarodowym nabierają dodatkowego smaczku.)

*

Wczoraj zakończył się w Phnom Penh... Oktoberfest. Było jodłowanie, był wurst, była dobra zabawa. Za wszystkim stoi lokalna społeczność niemiecka - biznesmeni, ludzie mediów i artyści. Ot, kolejna ciekawostka. Tylko, że tym razem nasunęła mi się nieco gorzka refleksja.

Niemcy właśnie eksportują swoją kulturę i biznes do kolejnego kraju na świecie, co wydaje się być naturalną działalnością zdrowego państwa w realiach XXI wieku. Tymczasem władze RP niedawno zatarły ostatni ślad polskiej obecności w Kambodży zamykając swoją ambasadę. W Phnom Penh jest praktycznie cały świat zachodni. Nie tylko placówki dyplomatyczne. Są restauracje: włoskie, francuskie, niemieckie, skandynawskie, rosyjskie a nawet bułgarska. Są bary: irlandzkie, angielskie, amerykańskie, australijskie i Bóg jeden wie jakie jeszcze. Odradzająca się ze zniszczeń wojennych Kambodża jest wymarzonym miejscem dla wszelkiego rodzaju inwestycji i magnesem dla tych, którzy zdają sobie z tego sprawę. Za nimi podąża nie tylko rodzimy kapitał, ale także ich tradycja i turyści.

Podczas, gdy coraz to nowsze kraje wychodzą do świata sprzedając mu swoje usługi i kulturę, ja ciągle, gdzie bym się nie znalazł, jestem przybyszem z obcej planety, albo - w najlepszym przypadku - żywiącym się czystą wódką i kiełbasą, katolickim konserwatystą. Przykre to i męczące.

To nie jest tak, że świat nie chce wiedzieć nic o Polsce. Ale jeśli będziemy nadal uważać, że to obcy sami przyjdą do nas i zachwycą się naszą kulturą, to wiele się nie zmieni. Jeśli nas nie szanują, traktują pobłażliwie i powielają stereotypy, to tylko dlatego, że my sami nie szanujemy siebie, nie znamy swojej wartości i na to wszystko pozwalamy (osobiście nazywam to "prawdziwą zemstą Stalina" - 45 lat komunizmu i służalczej - wymuszonej czy nie - podległości wobec Wielkiego Brata wyhodowało straszliwego raka komuny mentalnej, który toczy Polaków jeszcze z mojego pokolenia). Obrażanie się na świat nie jest żadnym rozwiązaniem. Trzeba wyjść do ludzi.

Najlepszym przykładem niech będzie tu Frank - Amerykanin o aparycji i stylu bycia Ernesta Hemingwaya, emerytowany radiotechnik, stały bywalec The Last Home. Jego otwartość na nową wiedzę jest godna pozazdroszczenia. W czasie naszych częstych i długich rozmów Frank stał się prawdziwym fanem polskiej historii. Nie miał pojęcia o "starożytności" naszego państwa, o świetności I Rzeczypospolitej, o naszych niełatwych relacjach z Niemcami i Rosją, o demokracji szlacheckiej, o tym, że nasza Konstytucja 3. Maja była pierwszą w Europie i drugą na świecie... No bo skąd miał wiedzieć? Jego prawdziwym idolem stał się Jan III Sobieski i historia bitwy wiedeńskiej. Opowiada teraz o niej wszystkim spotkanym. Wystarczyło mu tylko poświęcić trochę czasu i odpowiedzieć na zadane pytania.

Jest jeszcze Chester. Urodzony w Belgii Amerykanin polskiego pochodzenia. Uparcie twierdzi, że jest Polakiem. Sporo rozumie po polsku, trochę nawet mówi. Od lat stara się o polski paszport. Z jakiegoś powodu ciągle nie może go uzyskać...

*

Postanowiłem rozpocząć komercyjną działalność fotograficzną w Kambodży. Zaprojektowałem i wydrukowałem serię ulotek, które teraz rozprowadzam po odpowiednich instytucjach. Mam dwa miesiące na to, żeby zarobić na ewentualny wypad do Birmy. Trzymajcie kciuki :)

Brak komentarzy: