niedziela, 18 października 2009

Dygresje (czyli ile może zmieścić się w nawiasach)


Ostatni tydzień minął pod znakiem ostrego słońca. Z takim upałem i wilgotnością nie zmagałem się od pospiesznego przejazdu przez równinę Gangesu na początku czerwca i późniejszego pobytu w Pokharze (Dokumenty imigracyjne na przejściu granicznym w Sonauli wypełniałem wpółprzytomny, zalewając je litrami potu. Na szczęście, prawie nieczytelne i rozmiękłe formularze nie zrobiły na odbierających je indyjskich i nepalskich celnikach większego wrażenia.). W połowie października poranny, piętnastominutowy spacer po Phnom Penh był w stanie odebrać siły na resztę dnia. Co gorsza, noc nie przynosiła większej ulgi. Temperatura powietrza wydaje się być w Kambodży niezmienna. Przestałem już liczyć na to, że kiedykolwiek się tu ochłodzi.

W takiej sytuacji czwartkowe, wieczorne posiedzenie u Sinan naznaczone było wyjątkowo międzynarodowymi strumieniami potu i stertą zużytych jednorazowych chusteczek. Amerykańska, australijska, europejska czy azjatycka, ludzka fizjologia ma swoje ograniczenia. Tradycyjna już herbata tym razem ustąpiła miejsca zimnym napojom.

A skoro o Sinan mowa, dobry moment na wyjaśnienie. Obok (także dosłownie, oba mniejsca oddalone są od siebie o niecałe sto metrów) The Last Home, ta restauracyjka prowadzona przez uroczą Khmerkę, której imię stanowi także nazwę lokalu, jest prawdziwym gniazdem nietuzinkowych expatów (to angielskie słowo oznaczające wszelkiej maści, zagranicznych mieszkańców danego kraju jest niezwykle poręczne, pozwolę sobie go zatem używać od czasu do czasu). Każdy, kto chce zawrzeć ciekawe znajomości, albo po prostu posłuchać interesujących opowieści z życia miasta, powinien udać się na ten południowy koniec ulicy nr 13 (tylko największe ulice w Phnom Penh mają nazwy, pozostałe są oznaczone numerami, bez większego ładu i zachodniej logiki - dla przykładu: The Last Home znajduje się na wschodnim krańcu 172.). Można całkiem smacznie zjeść (chyba najlepsza smażona ryba w mieście!) za przyzwoite pieniądze. Jednak prawdziwą duszą tego miejsca jest sama Sinan. Młoda kobieta, która jako nastolatka, wbrew woli rodziców, wyjechała do USA. Wróciła po kilku latach z pieniędzmi i otworzyła restaurację. Jej uroda i osobisty urok zaczęły przyciągać pierwszych zachodnich klientów, którzy bezskutecznie próbowali ją uwieść. Kiedy kilka miesięcy temu Sinan wyszła za mąż za Khmera, w mieście rozległ się głośny jęk zawodu. Sława miejsca jednak pozostała a Sinan stała się jeszcze bardziej promienna niż dotychczas. Odtąd żyli długo i szczęśliwie.

W tym tygodniu tematem rozmów była przedłużająca się choroba tajskiego króla. Tajlandia pogrążyła się w ekonomicznym kryzysie, po tym jak w miesiąc od rozpoczęcia hospitalizacji 81-letniego monarchy ciągle nie widać znaków poprawy stanu jego zdrowia. Możliwość śmierci najdłużej panującego władcy na świecie wystraszyła zagranicznych inwestorów na tyle, że kilka dni temu giełda w Bangkoku zanotowała ośmiopunktowy spadek w ciągu pojedynczej sesji a waluta (baht) osiągnęła najniższy kurs od lat. Król Bhumibol Adulyadej przez 63 lata swoich rządów był jedynym gwarantem porządku w targanym przewrotami i zmianami konstytucji kraju. Co dodatkowo martwi zarówno poddanych jak i inwestorów, jego następca, książe Vajiralongkorn - w przeciwieństwie do ojca - nie cieszy się najlepszą renomą. "To skończony drań" - usłyszałem kilkukrotnie tego wieczora u Sinan. Wiele wskazuje na to, że Tajlandię czekają trudne chwile w najbliższym czasie. A przynajmniej tyle mówią ludzie i piszą gazety.


Z bardziej lokalnych spraw: Z Last Home ktoś ukradł jednego z dwóch ukochanych psów właścicielki hostelu. Chyba najbrzydsze stworzenie jakie miałem okazję w życiu oglądać (wystarczy powiedzieć, że prawie natychmiast nazwaliśmy go z A. "Pasztet"), ale niezwykle poczciwe. Przez dwa dni S. jeździła po mieście szukając go w sklepach ze zwierzętami, jednak bez skutku. Najprawdopodobniej, biedny Pasztet skończył na czyimś talerzu (co nie jest tutaj niczym nadzwyczajnym). W ramach rekompensaty S. sprawiła sobie papużkę i cztery małe koty. Ten ostatni fakt spotkał się z moim dużym uznaniem.

Przeczucie podpowiada mi, że idą zmiany.

2 komentarze:

agafka pisze...

jakos tu sie pieknie zrobilo....Grzegorz, coz za piekna melodia tekstu. Czytam dalej...

gregor pisze...

Dziekuje. Dobrze Cie znow widziec.

A z ta melodia to dlatego, ze swoje teksty wygrywam najpierw na fujarce :)