wtorek, 31 marca 2009

Póki co

Z różnych względów mam trudności z regularnym prowadzeniem niniejszego bloga. Po pierwsze: nie mam stałego dostępu do internetu, po drugie: okazało się, że mam tu sporo pracy - przynajmniej póki co - i na systematyczne wpisy nie zostaje mi wiele czasu. Dlatego zdecydowałem się na poniższe publikacje zastępcze`- korespondencje, które wysłałem do 'Dziennika Polskiego', ale które się w nim nie ukazały (Jak dotąd opublikowali tylko jeden materiał). Jak tylko uwinę się z tekstem, nad którym obecnie pracuję, obiecuję napisać kilka bardziej osobistych notek.

Przeklęte obyczaje

INDIE. W świecie zachodnim taka informacja nie wzbudziłaby już żadnego zainteresowania, co najwyżej zostałaby skwitowana uśmiechem. Jednak w Indiach, kraju, gdzie tradycja ciągle zderza się z nowoczesnością, sprawa używania wulgaryzmów przez młodzież zasługuje na odnotowanie na pierwszej stronie ogólnokrajowej gazety.
Pośród wielu tematów ze świata polityki i ekonomii, którymi wypełnione jest wydanie potężnego ogólnokrajowego dziennika The Times of India na pierwszej stronie pojawił się także artykuł, w którym autor w bardzo poważnym tonie analizuje narastający problem używania brzydkich słów wśród młodzieży, a nawet dzieci.
- Słowa takie jak „frajer”, „idiota” i „cholerny” stają się powszechne, a rodzice wydają się nie widzieć w tym nic złego – wytłuszczonym drukiem bije na alarm dziennik.
Dalej autor artykułu przywołuje relacje zażenowanych nauczycieli, którzy w swojej pracy zaczynają stykać się z przypadkami ordynarnego zachowania uczniów. I tak na przykład nauczycielka z Bombaju zarumieniła się ze wstydu, kiedy uczeń wywołany do odpowiedzi pokazał jej środkowy palec. Inny musiał skarcić 6-letnią dziewczynkę bezmyślnie wyśpiewującą wkoło słowo na „k”. Poproszony o komentarz ekspert przyczynę tego zjawiska upatruje we wpływie telewizji i gier wideo oraz obojętności rodziców – jeszcze w poprzednim pokoleniu takie sytuacje po prostu nie miały miejsca.
Trzeba pamiętać, że Indie są krajem bardzo restrykcyjnym, jeśli chodzi o obyczaje – wulgaryzmy w rodzimych produkcjach TV, czy sceny samych choćby pocałunków są niedopuszczalne.

Ujawniono brutalne akcje chińskiej policji w Tybecie



DHARAMSALA, INDIE. Administracja rządu tybetańskiego na wychodźstwie opublikowała niezwykle rzadkie nagrania wideo brutalnych akcji chińskiej policji i organizacji paramilitarnych wobec mieszkańców Tybetu, jakie miały miejsce w ubiegłym roku. Zdjęcia zawierają sceny bicia demonstrantów, a także torturowania i śmierci aresztowanych.

Według Centralnej Administracji Tybetańskiej w ubiegłym roku na skutek działań chińskiej policji zmarło 220 Tybetańczyków a prawie 1300 zostało rannych. Aresztowano 5600 osób, z czego 290 zostało skazanych a ponad 1000 zaginęło bez śladu.

Chińskie władze niezmiennie zaprzeczają oskarżeniom o stosowanie przemocy i tortur w Tybecie a ubiegłoroczny raport ONZ na ten temat określiły jako „zakłamany i pełen uprzedzeń”.

Ujawnione kilka dni temu nagrania strona tybetańska uważa za prawdziwe świadectwo tego, co rzeczywiście dzieje się pod chińskimi rządami. Wg osób, które dostarczyły materiał obrazuje on pacyfikację demonstracji w Lhasie, która miała miejsce po 14 marca 2008 r. Na zdjęciach widać chińskich policjantów bijących uczestników protestu, a następnie znęcających się brutalnie nad skutymi i związanymi już aresztantami. Jednak najbardziej szokujące nagranie dotyczy torturowania i śmierci młodego mieszkańca Lhasy, który w drodze do pracy stanął w obronie bitego przez policjantów mnicha. Tybetańczyka aresztowano i poddano okrutnym torturom – przypalano go żywym ogniem, wbijano mu gwoździe w stopy i nieustannie bito z użyciem paralizatora. Następnie jego rany pokryto palonym plastikiem, aby zapobiec ich gojeniu. Tak zmasakrowanego podrzucono go do miejscowego szpitala, gdzie mimo wysiłków lekarzy zmarł.

Prawdopodobnie do podobnych incydentów doszło i w tym roku, gdyż w związku z 50. rocznicą powstania tybetańskiego przeciw chińskiej okupacji, w Lhasie i wielu innych częściach Tybetu wprowadzono stan wyjątkowy, który wciąż obowiązuje.


Na zdjeciu: inscenizacja przesluchania


Część materiału wideo można zobaczyć w Internecie – http://www.tibetonline.tv/torture

niedziela, 22 marca 2009

One world, one dream


Tenzin ma 25 lat, pracuje w hotelu. Od trzech lat nie był w domu, bardzo tęskni za rodziną. Najbardziej za ojcem, matka zmarła kiedy był małym chłopcem. Kiedy o tym mówi łzy napływają mu do oczu.
Tenzin jest Tybetańczykiem.
W jego domu rodzinnym w Lhasie jest ukryty obrazek Dalai Lamy, jednak ojciec nie mówił piątce dzieci nic o historii ich duchowego przywódcy. Wszystko dla bezpieczeństwa - za samo posiadanie jego portretu można iść do więzienia. Dopiero kiedy dla najmłodszego Tenzina zabrakło pieniędzy na dalszą edukację opowiedział mu o emigracyjnym rządzie w Indiach.
Przez sześć tygodni z grupą innych uchodźców Tenzin przedzierał się przez najwyższe góry świata. Kilka razy na jego oczach ludzie i jaki spadali w przepaść. W końcu jednak dotarł do Indii.
Kiedy stanął przed Dalai Lamą nie mógł uwierzyć w to co się dzieje wokół - Zapytał mnie skąd przychodzę, pobłogosławił i kazał przestać się bać, powiedział, że tu mogę być Tybetańczykiem i będę mógł skończyć szkołę. Nie mogłem przestać płakać.
Tenzin w dwa lata skończył tybetańską szkołę, gdzie nauczył się podstaw angielskiego. Teraz może przyjmować zagranicznych gości w recepcji hotelu "Tybet". Ma swój własny pokój, pensję, może bez strachu chodzić do świątyni. Jednak nie czuje się szczęśliwy. - W Lhasie nie paliłem - tłumaczy obecność papierosa w ustach - dopiero tutaj zacząłem. Nie mam tu nikogo, jestem całkiem sam. I cały czas martwię się o mojego ojca. Ma już 75 lat, a ja w żaden sposób nie mogę mu pomóc, nawet przesyłając pieniądze. Jakby policja się dowiedziała, to miałby poważne kłopoty. Tym bardziej nie mogę tam pojechać. Tak bardzo chciałbym go jeszcze zobaczyć. Kilka razy nawet śniło mi się, że się z nim witam...
Niestety z Tybetu nie napływają najlepsze wieści. Od kilku miesięcy trwa tam stan wyjątkowy. Tenzin ma powody do zmartwień. - Raz udało mi się dodzwonić do taty. To było po protestach z 14 marca ubiegłego roku. Mówił mi, że widział chińskich żołnierzy wyrzucających zwłoki zastrzelonych demonstrantów do wody...
Takich jak Tenzin jest w indyjskim mieście McLeod Ganj 30 tysięcy i ciągle przybywa. Nie muszą już więcej bać się represji, ale codziennie drżą o los swoich bliskich, którzy pozostali w ojczyźnie. Dopóki nie będzie wolności w Tybecie, nikt z nich nie zazna spokoju.

piątek, 20 marca 2009

No to...

...kilka uwag o ruchu drogowym w Indiach. Po pierwsze, nie sądzę, żeby przeciętny kierowca z Europy był w stanie ujechać choćby kilometr na indyjskich drogach bez kłopotów. Bardzo dobry kierowca może by sobie poradził, ale też pod warunkiem, że zmieniłby natychmiast styl myślenia.
Otóż indyjski kierowca jedzie tam, gdzie akurat jest miejsce. I nie chodzi o dostępność jakiegoś innego, konkretnego toru jazdy, ale dosłownie o kawałek wolnej przestrzeni w danej sekundzie. Jeśli oznacza to poruszanie się po części jezdni przeznaczonej dla przeciwnego kierunku jazdy, jest to tak samo naturalne jak jazda poboczem. Nawet jeśli - co zdarza się rzadko - na jezdni wydzielone są pasy ruchu, to spełniają raczej funkcję dekoracyjną. Spece od bezpieczeństwa jazdy nie mają czego szukać w Indiach. Mimo tego szaleńczego ruchu, ulicznej gry w tetris, gdzie klockami są tworzący nierozróżnialną masę ludzie, pojazdy najróżniejszej maści, psy, krowy, małpy, stragany, domostwa żebraków, przechodzące stada i sama nawierzchnia, na przestrzeni 600 km mojej przejażdzki nie widziałem ani jednej kolizji drogowej, ani choćby śladu po niej.
Wszystko to odbywa się w akompaniamencie nieustannego dzwięku klaksonów, ich brzmienie jest nieodłączną częścią ruchu drogowego. I to nie dlatego, żeby kierowcy trąbili na siebie ze złości, czy w ostateczności, kiedy ktoś ewidentnie łamie przepisy, lub nie dostrzega innych uczestników ruchu, ale dlatego, że tak trzeba i już. Większość ciężarówek, autobusów i furgonetek ma wręcz napisane z tyłu "blow your horn please", czy w przypadku braku miejsca "blow horn". Indyjski kierowca zatem trąbi przy każdej okazji - kiedy podjeżdża do innego pojzadu, kiedy go wyprzedza, kiedy zbliża się do zakrętu, kiedy jest już na zakręcie, kiedy widzi ludzi i zwierzęta - praktycznie bez przerwy. Bądź słyszalny na drodze.
Ale najważniejsze - indyjski kierowca nie okazuje żadnego śladu zdenerwowania istniejącą sytuacją. Z jego ust nie wymknie się żadne przekleństwo ani komentarz, nawet jeśli właśnie jadąc z prędkością 80 km/h minął się o milimetry z autobusem, który z podobną szybkością wyskoczył nagle zza trzech motorów i furgonetki, nadjeżdżających z naprzeciwka i tak właściwie całą szerokością jezdni. Swoją drogą, wydaje mi się, że kierowcy indyjskich autobusów jeżdżą najostrzej.
Być może to jest właśnie metoda na przepełnione ulice? Tak czy inaczej, przyzwyczaiłem się bardzo szybko. Teraz idąc ulicą - bo chodniki nie istnieją - kiedy słyszę klakson, po prostu podchodzę jak najbliżej ścian budynków. Da się wytrzymać.

poniedziałek, 9 marca 2009

wtf? czyli na dobry początek

Za kilka dni wyjeżdżam do Azji. I to na dobrą sprawę wszystko na tę chwilę - co tam będę robił okaże się na miejscu. Może i jestem dziennikarzem i fotografem, ale nie to się tutaj liczy. Liczy się podróż, czyli życie w swej najczystszej formie. Jeśli będę miał po drodze coś do powiedzenia, dowiecie się o tym tutaj. Tymczasem nadszedł dobry moment aby zaparzyć herbatę. Do następnego.