czwartek, 18 czerwca 2009

Kathmandu



Rzecz niezwykła. Jestem w Kathmandu zaledwie od kilku godzin, a już zaczęła działać jakaś chemia między nami (Mam nadzieję, że to nie ołów ze spalin snujących się ulicami). Jeszcze w żadnym miejscu nie czułem się tak bardzo "u siebie" mimo, że - o zgrozo! - jest to jedno z najbrzydszych miast na Ziemi. Ale w jakiś paradoksalny sposób, jest ono najpiękniejszym z najbrzydszych miast. Hałas, zanieczyszczenie powietrza, tłok, brud, tandeta i inne plagi egipskie tutaj układają się w harmonijną całość. Kiedy w poszukiwaniu taniego noclegu przeciskałem się z zapchanego zachodnimi turystami Thamelu na mającą już czasy świetności za soba Freak Street, miałem wrażenie jakbym tańczył wraz z tłumem. Moja stopa ani razu nie stanęła w niewłaściwym miejscu, choć wydawało się, że nie sposób uniknąć kolizji z tym nieustannym, nie zważającym na nic, biologiczno-mechanicznym strumieniem wypełniającym każdy centymetr sześcienny ulicznej przestrzeni. Najwidoczniej miasto przyjęło mnie natychmiast do siebie, włączyło w swój krwioobieg bez uwalniania przeciwciał, bez alergii.

I do tego jeszcze nie mogłem nie roześmiać się w głos, kiedy zobaczyłem wielki drewniany szyld, a na nim liść koniczyny z napisem Slainte!. Tak, jest i w Kathmandu irlandzki pub! Natychmiast wbiegłem do środka. Właściciel pochodzi z Cork, tyle póki co udało mi się dowiedzieć. And this is a really good craic, mates.

Aż strach pomyśleć, co będzie dalej.

***

6 dni później...

Cóż, noc poślubna się skończyła, przyszła codzienność. Po pierwszym uniesieniu pojawiło się zmęczenie.

To miasto nosi w sobie jakąś wysoką, wewnętrzną sprzeczność, produkując kontrasty tak silne, że nie sposób dostroić się do jego cykli. W jednym momencie Kathmandu porywa cię na wyżyny, żeby za chwilę z furią cisnąć tobą na dno swoich mrocznych przepaści. Jedno jest pewne - nie sposób tu pozostać obojętnym, nieporuszonym.

Są chwile, kiedy wychodzę na ulicę podśpiewując, szczerząc zęby do wszystkiego, co widzę. Gdzieś tu w pobliżu, przez czasoprzestrzenną dziurę za kuchennym zlewem, musi wyciekać kosmiczna harmonia - bezzębni sprzedawcy warzyw przykucnięci wzdłuż ścian budynków niczym pająki są piękni, miejskie jatki, do których w kolejce kotłują się miliony much są domami sztuki, spoceni rikszarze mają szczerozłote serca, a życie w tej spowitej smogiem dolinie nigdy nie było lepsze.

Ale ta jedna mała nieszczelność w transgalaktycznym rurociągu "Szczęście" najwidoczniej nie jest w stanie odstraszyć wszechobecnej nędzy tego świata, która tutaj ma się wyjątkowo dobrze. Znajdując schronienie w brudzie ulicznych rynsztoków, ryjąc wściekle w rozkładających się odpadach ludzkiej obecności, od czasu do czasu porywa biedaków i niechciane dzieci, wlecze ich ciemnymi zaułkami, aby w końcu, gdzieś w podziemnym przejściu, albo po prostu - oficjalnie - pod ścianą rządowego budynku, wbić zęby w ich wychudzone, wymęczone ciała i powoli wypić z nich resztki rozrzedzonej cierpieniem krwi.

Wciąż nie mogę się uwolnić od widoku dwójki dzieci, najpewniej rodzeństwa, powoli umierających w samym centrum miasta, dosłownie pod nogami tysięcy przechodniów. Ich rozciągnięte na gazecie, przytulone do siebie ciałka dogorywały bezgłośnie, krwawiąc z wpółotwartych ran, a ludzie szli i szli i szli.

Ja też poszedłem. Nie znalazłem w sobie odwagi, żeby zareagować jak człowiek. Szpital stał zaledwie sto metrów dalej...


Nie chcę usprawiedliwienia, nie pragnę rozgrzeszenia, szukam rozwiązania.


I co z tego, że jest nam przykro? Samo współczucie jeszcze nikomu nie pomogło, zróbmy coś, żeby zmienić ich sytuację. - Holender, którego imienia nie pamiętam, poznany w McLeod Ganj.

sobota, 13 czerwca 2009

W sprawie Indii



Długo rozmyślałem nad tym czy - a jeśli już, to jak - wyrazić swoje refleksje na temat Indii.

Po pierwsze (1), temat jest nieprzebrany. Szkatułkowa konstrukcja rzeczywistości tego obszaru kulturowego zmusiłaby do napisania wielotomowego traktatu na kształt Księgi tysiąca i jednej nocy. Poruszając choćby jeden dowolnie wybrany jej aspekt uwikłalibyśmy się w ciąg wzajemnie wynikających z siebie wyjaśnień, nieuchronnie zmierzających do skrupulatnego odtworzenia całości. Indie to jedna wielka metonimia.

Po drugie (2), już dawno temu - mniej więcej w czasie, kiedy gdzieś pod Krosnem przepijałem bułgarskim winem jaja w majonezie - od sędziwego mistrza haiku z Węglówki (cześć Robert!) nauczyłem się jednej zasady - pisać konstruktywnie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że była to najlepiej wyrażona krytyka postmodernizmu, jaką w życiu słyszałem. Przypuszczam, że sam mistrz (cześć Robert!) też mógł tego nie wiedzieć. Rzecz w tym, że dość łatwo dostrzegać rzeczy negatywne i o nich opowiadać. Ale co to w gruncie rzeczy wnosi do problemu? Dekonstrukcja, po której nie następuje rekonstrukcja i propozycja pozytywnej zmiany, jest de facto zwykłą destrukcją. A tej obiecałem sobie nigdy w życiu nie uprawiać. I tak oto poniekąd wracamy do punktu pierwszego.

Bo ja, proszę Państwa, do Indii miłością jakoś nie zapałałem.

Dla przykładu: (2) Toalety w Indiach są niewyobrażalnie brudne. Tak, jak brudne są całe Indie. Eskimosi w swoich językach mają ponad dwadzieścia różnych określeń śniegu. Przypuszczam, że Hindusi mogą mieć ze czterdzieści odmiennych słów opisujących nieczystości leżące na ulicy, trzydzieści określeń brudu w domu i siedemdziesiąt siedem odnoszących się do różnych odmian smrodu. Albo mogliby mieć, gdyby tylko chciało im się je wymyślić...

W ten sposób mógłbym napisać jeszcze kilka stron. Tylko po co? Są to dość powszechnie znane fakty, które niczego nie wyjaśniają, a jedynie przyczyniają się do utrwalania niekoniecznie pożytecznych stereotypów.

(1) Dlaczego zatem toalety w Indiach są brudne? Są brudne, gdyż w Indiach ludzie nie sprzątają po sobie. Nie sprzątają po sobie, ponieważ tą niegodną jednostki ludzkiej czynnością przez tysiące lat obowiązywania systemu kastowego zajmowali się "nietykalni". Wszyscy spoza tej najniższej kasty podludzi po prostu się załatwiali - najlepiej gdzie popadnie - i odchodzili. Tradycyjny, ścisły podział kastowy w "nowoczesnych" Indiach uległ do pewnego stopnia rozpadowi. Kilka dni temu 'marszałkiem' indyjskiego parlamentu została po raz pierwszy kobieta, do tego wywodząca się z "nietykalnych". Problem w tym, że mimo to ludzie dalej nie sprzątają po sobie i w ogóle nie robią rzeczy, które "nie należą do nich". Dlatego przez większość czasu nie robią właściwie nic. Ponieważ nic nie robią...
Wszsystko ze względu na prastarą konstrukcję społeczną opartą na kastowości, opartej na religii, opartej z kolei na modelu rodziny. I tak w nieskończoność. Tam i z powrotem.

Dlatego jednak zdecydowałem, że nie napiszę o Indiach ani słowa.


P.S.

Chciałbym jeszcze raz przypomnieć, że niniejszy blog jest raczej miejscem moich wyn(at)urzeń, niż opisem podróży. Dlatego zachęcam do spoglądania na www.experiencehimalaya.blogspot.com, gdzie piszę więcej na ten drugi temat. Całość to taka trochę Gra w Klasy :) Można ją czytać na wiele sposobów.

wtorek, 2 czerwca 2009

Uwielbiam zapach Nepalu nad ranem



Pamiętacie scenę otwierającą Czas Apokalipsy Coppoli, kiedy Martin Sheen budzi się i wpatruje w wirujący u sufitu wentylator? Od kilku dni moje poranki wyglądają tak samo. No, może z tą różnicą, że ja nie mam kaca.

W trakcie letniego monsunu powietrze w Pokharze stoi w miejscu. Rozgrzane i wilgotne, przykleja się do budynków, ludzi i zwierząt. Czasami, idąc ulicą, mam wrażenie jakbym przedzierał się przez nieskończenie grubą ścianę waty cukrowej.

Od południa otoczone zielonymi wzgórzami, to niemalże bajkowe miasto w swojej północnej części chwyta za stopy potężny masyw Annapurny. Cała rozpalona wilgoć niesiona znad oceanu ponad malaryczną zgnilizną Gangesu rozbija się właśnie tutaj o ośnieżone giganty. Rozbija się, opada i nieruchomieje.

W kranach jest tylko ciepła woda.

Na szczęście, kiedy budzę się rano wita mnie sam zbawiciel. Z szeroko rozwartymi łopatami wirnika spogląda na mnie z sufitu swoim wielkim, miłosiernym okiem. Niestrudzenie tnąc zaduch pokoju obdarza mnie łaską powiewu, gdy leżąc bez ruchu w przepoconej pościeli wpuszczam do płuc nepalski poranek o smaku masala.

Przynajmniej do momentu, kiedy wyłączają prąd.

***

Idę w góry. Wracam za dwa tygodnie. Tymczasem :)