wtorek, 2 czerwca 2009

Uwielbiam zapach Nepalu nad ranem



Pamiętacie scenę otwierającą Czas Apokalipsy Coppoli, kiedy Martin Sheen budzi się i wpatruje w wirujący u sufitu wentylator? Od kilku dni moje poranki wyglądają tak samo. No, może z tą różnicą, że ja nie mam kaca.

W trakcie letniego monsunu powietrze w Pokharze stoi w miejscu. Rozgrzane i wilgotne, przykleja się do budynków, ludzi i zwierząt. Czasami, idąc ulicą, mam wrażenie jakbym przedzierał się przez nieskończenie grubą ścianę waty cukrowej.

Od południa otoczone zielonymi wzgórzami, to niemalże bajkowe miasto w swojej północnej części chwyta za stopy potężny masyw Annapurny. Cała rozpalona wilgoć niesiona znad oceanu ponad malaryczną zgnilizną Gangesu rozbija się właśnie tutaj o ośnieżone giganty. Rozbija się, opada i nieruchomieje.

W kranach jest tylko ciepła woda.

Na szczęście, kiedy budzę się rano wita mnie sam zbawiciel. Z szeroko rozwartymi łopatami wirnika spogląda na mnie z sufitu swoim wielkim, miłosiernym okiem. Niestrudzenie tnąc zaduch pokoju obdarza mnie łaską powiewu, gdy leżąc bez ruchu w przepoconej pościeli wpuszczam do płuc nepalski poranek o smaku masala.

Przynajmniej do momentu, kiedy wyłączają prąd.

***

Idę w góry. Wracam za dwa tygodnie. Tymczasem :)

1 komentarz:

manu pisze...

Mam nadzieję, że pozostałe okoliczności przyrody w jakich się znajdujesz są bardziej przyjazne niż w "Czasie apokalipsy".
Owocnych górskich wędrówek:)
Pozdrawiam.