niedziela, 28 lutego 2010

Ogłoszenia parafinalne:


Pomyślałem, że warto byłoby spisać swoje wrażenia z pobytu w Birmie. Będę je więc stopniowo publikował na blogu Experience Himalaya - Experience the World. Wszystko w ramach swego rodzaju poligonu literackiego, aczkolwiek nie ma co spodziewać się zbyt wielkich fajerwerków. Chcę się sprawdzić. Przy okazji proszę (błagam) o wszelkiego rodzaju komentarze. Co się podoba, co się nie podoba, czego brakuje, itp.

Pisanie na blogach uświadomiło mi dwie rzeczy:
1. - że jednak lubię pisać,
2. - że mam przerażające braki w znajomości polskiej gramatyki i interpunkcji.

Nad punktem 2. mam zamiar popracować, jak tylko będę w zasięgu odpowiedniej bibliografii.

Prowadzenie dwóch osobnych blogów o podobnym charakterze jest nieco męczące i, na dobrą sprawę, bez sensu, dlatego w (jeszcze dokładnie nieokreślonej acz niedalekiej) przyszłości zamierzam scalić je w jeden serwis internetowy. Amen.

Tymczasem zastanawiam się nad spisaniem także swoich doświadczeń z Phnom Penh. Stworzeniem pamiętnika białego ze Wschodu wśród białych z Zachodu wśród rdzennych mieszkańców Kambodży. 

Ciągle uważam się za "Środkowego Europejczyka", nie mniej jednak dotarło do mnie, jak widoczne piętno dawnego podziału świata w sobie noszę. Za każdym razem, gdy staję przed kimś ze Stanów, Kanady czy Australii, pojawia się widmo żelaznej kurtyny. Przy czym nie chodzi tu o żadne wartościowanie "lepszy-gorszy", bo bilans wcale nie jest oczywisty. Mówię o głębokich i zasadniczych różnicach w myśleniu, które powodują, że w pewnych sytuacjach stajemy się dla siebie kosmitami, Indianami nie widzącymi zakotwiczonych tuż przed nimi hiszpańskich okrętów - bytów nie istniejących w ich modelu świata i jego marginesie (nie)prawdopodobieństwa.

Byłaby to zatem swoista autopsychoanaliza z (mam nadzieję) pozytywnym rozwiązaniem.

A wszystko w kontekscie zderzenia się z innością Azji. W końcu o moim byciu w Azji miał być ten blog.


Teraz zaś pójdę wziąć prysznic, jako że jest niewyobrażalnie gorąco.

środa, 10 lutego 2010

Scena łóżkowa z przesłaniem


Miało być wielkie pisanie, jest leżenie w łóżku i pociąganie nosem. Dwa dni ciągłych przeskoków między fanatycznie klimatyzowanymi wnętrzami autobusów a upałem Tajlandii i Kambodży okazały się zbyt dużym obciążeniem dla mojego organizmu. Zwłaszcza, że styczniowe noce w górach Birmy były chłodne - temperatura spadała z 22. - 25. stopni za dnia do może 5. nad ranem. Więc znów khmerska grypa, jak zwykliśmy z A. nazywać tutejsze przeziębienia.

Do tego trzeba dodać specyficzny urok Phnom Penh, od którego zdążyłem się odzwyczaić - gdziekolwiek by się nie zaszyć, zawsze w pobliżu będzie jakaś budowa, wesele, albo ktoś z ryczącymi głośnikami. Trzeba uruchomić inne kanały utrzymywania koncentracji.

Żeby nie było całkiem o niczym, jedna - raczej smutna - refleksja na dzisiaj: Podczas gdy zaskakująco samoświadomi, przeważnie dobrze wykształceni, marzący o normalnym życiu mieszkańcy Birmy muszą się zmagać z ograniczeniami wynikającymi z rządów wojskowego reżimu, Khmerzy, w dużej mierze niepiśmienni, tragicznie słabo wyedukowani mieszkańcy jedynego w regionie wolnego państwa (nawet posiadająca podobny ustrój Tajlandia jest bardziej autorytarna; Laos i Wietnam są krajami komunistycznymi), nie zdają sobie sprawy z tego co mają, nie mówiąc już o docenianiu*. Ich organiczna bezrefleksyjność przygnębia mnie teraz jeszcze bardziej. Dokonuję tu, w obu przypadkach, generalizacji, ale tej ogólnej różnicy nie sposób nie zauważyć po powrocie. Czy na prawdę trzeba coś stracić, żeby zacząć to doceniać? Osobiście, nie uważam.

* I to w kraju, który zaledwie 30 lat temu doświadczył jednego z najokrutniejszych reżimów w historii ludzkości. Być może właśnie w skali tego okrucieństwa tkwi odpowiedź - 70% mieszkańców Kambodży ma mniej niż 30 lat.

piątek, 5 lutego 2010

Znów w zasięgu



Fot.: Poranek na jednej z uliczek Yangon.

Birma, Birma, Birma. Ciągle nie mogę się otrząsnąć z jej syreniego uroku. Niemal zupełne odcięta od szaleństw Zachodu (jedynym w pełni otwartym oknem na świat są chyba tylko doniesienia sportowe), zamieszkana przez ciągle jeszcze nieskażonych, w większości przypadków bezinteresownie życzliwych ludzi, czaruje i uwodzi.

Jak przypuszczałem, podróż ta dała mi dużo okazji do przemyśleń. Postaram się je tu stopniowo wyłożyć. Pozostałe relacje (także stopniowo) na blogu obok .
*
Czas wejść w drugi semestr mojej pierwszej azjatyckiej wyprawy. Phnom Penh ciągle będzie odgrywać znacząca rolę, jednak spokojnie, głód gór nie pozwoli mi tu siedzieć zbyt długo. Przypomniałem sobie, że na prawdę dobrze czuję się tylko na szlaku, w drodze, gdzie słońce, wiatr i pył...