środa, 10 lutego 2010

Scena łóżkowa z przesłaniem


Miało być wielkie pisanie, jest leżenie w łóżku i pociąganie nosem. Dwa dni ciągłych przeskoków między fanatycznie klimatyzowanymi wnętrzami autobusów a upałem Tajlandii i Kambodży okazały się zbyt dużym obciążeniem dla mojego organizmu. Zwłaszcza, że styczniowe noce w górach Birmy były chłodne - temperatura spadała z 22. - 25. stopni za dnia do może 5. nad ranem. Więc znów khmerska grypa, jak zwykliśmy z A. nazywać tutejsze przeziębienia.

Do tego trzeba dodać specyficzny urok Phnom Penh, od którego zdążyłem się odzwyczaić - gdziekolwiek by się nie zaszyć, zawsze w pobliżu będzie jakaś budowa, wesele, albo ktoś z ryczącymi głośnikami. Trzeba uruchomić inne kanały utrzymywania koncentracji.

Żeby nie było całkiem o niczym, jedna - raczej smutna - refleksja na dzisiaj: Podczas gdy zaskakująco samoświadomi, przeważnie dobrze wykształceni, marzący o normalnym życiu mieszkańcy Birmy muszą się zmagać z ograniczeniami wynikającymi z rządów wojskowego reżimu, Khmerzy, w dużej mierze niepiśmienni, tragicznie słabo wyedukowani mieszkańcy jedynego w regionie wolnego państwa (nawet posiadająca podobny ustrój Tajlandia jest bardziej autorytarna; Laos i Wietnam są krajami komunistycznymi), nie zdają sobie sprawy z tego co mają, nie mówiąc już o docenianiu*. Ich organiczna bezrefleksyjność przygnębia mnie teraz jeszcze bardziej. Dokonuję tu, w obu przypadkach, generalizacji, ale tej ogólnej różnicy nie sposób nie zauważyć po powrocie. Czy na prawdę trzeba coś stracić, żeby zacząć to doceniać? Osobiście, nie uważam.

* I to w kraju, który zaledwie 30 lat temu doświadczył jednego z najokrutniejszych reżimów w historii ludzkości. Być może właśnie w skali tego okrucieństwa tkwi odpowiedź - 70% mieszkańców Kambodży ma mniej niż 30 lat.

Brak komentarzy: