wtorek, 1 grudnia 2009

Love Power Cafe, czyli czasami warto spuścić z tonu


Od ostatniego porządnego wpisu minęła już chwila. Przez ten czas nastoletni robotnicy na dachu budynku po drugiej stronie ulicy zdążyli rozebrać jedno piętro i dobudować dwa nowe. Jakość i trwałość, kochani, przede wszystkiem. Właśnie kończą i tłuką się niemiłosiernie. Ja, po złożeniu materiału w redakcji, nieco spuściłem z tonu. Nie ma jednak tego złego - żeby jednak coś robić codziennie wsiadałem na mój skrzypiący niczym machina piekielna rower i zapuszczałem się na przedmieścia. Dzięki temu, moim ulubionym miejscem w Phnom Penh jest obecnie Tuol Tumpong (wśród białych znany jako "ruski rynek") i jego okolice. Samo targowisko jest chyba - oprócz niewielkiego Phsar Kandal - najbardziej autentycznym khmerskim placem handlowym (choć wcale nie pozbawionym turystycznej komerchy) w mieście. Można tam kupić wszystko, co potrzebne do życia i za grosze zjeść wiadro ryżu, albo rzeczy, które boję się nawet nazwać. W sąsiednich uliczkach poukrywały się klimatyczne kafejki, w odróżnieniu od tych na "riverside", wolne od hord schamiałych potomków brytyjskich lordów (Kraków wcale nie jest jedynym miastem, które ma z tym problem) i spasionych Amerykanów polujących na (trzy razy mniejsze od nich) khmerskie i wietnamskie freelancerki (jak się tu uroczo zwykło określać prostytutki). Tutejsza ludność do perfekcji opanowała sztukę doprowadzania obcokrajowców do szału na każdym kroku, jednak posiadając rozwiniętą kulturę picia kawy łatwo wygrywają moje przebaczenie - przepyszną i pięknie podaną 'małą czarną' można dostać nawet w chacie z błota i patyków na najbardziej zapadłej prowincji.

Dla wszystkich, których los pokarałby kiedyś pobytem w Phnom Penh - koniecznie trzeba wybrać się do "Love Power Cafe", kilkadziesiąt metrów od Tuol Tumpong, po drugiej stronie Bulwarów Mao Tse Tunga (niedaleko jest też ulica Broz Tito), ukrytej w mrocznych i niemal opuszczonych wnętrzach centrum handlowego "Parkway". Trzypiętrowe, otwarte jako pierwsze w Phnom Penh teraz mieści jedynie supermarket, sklep multimedialny i rzeczoną restauracyjkę. Kiedy idzie się pustymi korytarzami, echo kroków wprowadza klimat jak z sensacyjnych filmów sci-fi. Myślę, że rozsypane na podłodze szkło, ściekająca po ścianach woda, mrugające oświetlenie i co jakiś czas sypiące się iskry ze spięć w instalacji elektrycznej jeszcze podniosłyby atrakcyjność miejsca. Niemniej jednak, Love Power Cafe to mały rajski ogród. Mógłbym powiedzieć, że to najlepsza wegetariańska restauracja, w jakiej jadłem, gdyby nie fakt, że nigdy wcześniej nie miałem okazji w takowej się posilać w całym moim, skądinąd pokręconym, życiu. Menu ma kilkadziesiąt (nie liczyłem dokładnie, ale spokojnie ponad 60) pozycji! Za kilka złotych można tam siedzieć godzinami i próbować najdziwniejszych odmian dalekowschodnich grzybów, tofu w całej palecie kształtów i smaków oraz zup z całej Azji. O kawie, której próżno szukać w Europie nie wspomnę.

Poza tym cisza. Sezon turystyczny w pełni, więc "chłopacy" pouciekali w najdziwniejsze miejsca. Frank jest na Madagaskarze, Kiwi Jack zniknął kilka tygodni temu w dżungli, Chester łowi ryby gdzieś na wybrzeżu a Darren od rana do nocy pracuje nad serią programów dla lokalnej telewizji. A. wraca dzisiaj do Polski.

Kumulacja loterii karcianej w 'Walkabout' sięgnęła już 12.500 $. Ludzie zaczynają szemrać, że wszystko jest ustawione - joker został usunięty z talii a na koniec pojawi się "tajemniczy nieznajomy", który zgarnie kasę i zniknie. Na uśmiech szczęścia chyba nie ma co liczyć. Kupowanie biletu do Yangon przyprawia o ból zębów - mimo, że mam zamiar przemieścić się z jednego buddyjskiego kraju do drugiego, ceny przelotów (droga lądowa nie wchodzi w grę, chyba, że chciałbym być zatrzymany i wydalony z Birmy przez wojsko...co może jednak nie tym razem) niemal się podwoiły ze względu na święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok. Witaj zglobalizowany świecie.

Przynajmniej jest ciekawie :)

***
Parę fotek do wglądu tutaj.

Brak komentarzy: