środa, 14 lipca 2010

Psu w budę



Trochę się to wszystko wykopyrtnęło. Czkawką zaniosło. Zakaszlało, padło i leży. Mnie to specjalnie nie dziwi, w końcu już dawno temu nauczyłem się, że życie prędzej czy później zakpi z każdych dalekosiężnych planów, ambicji i innych majaków ludzkiej próżności. Wspominam na wypadek gdyby ktoś się zastanawiał. No więc wykopyrtnęło się i leży. Będąc bardziej dokładnym, obgryza nerwowo pazury na pierwszych północnych stokach Pogórza Karpackiego, mniej więcej 35 km na wschód od Krakowa i spogląda tępo przez usmarowane jaskółczym gównem okno na swojski, małomiasteczkowy pejzaż, dodatkowo przybrudzony wypłowiałym od lipcowego żaru osadem nieco już mniej swojskiej, niedawnej powodzi. Za to, wbrew ulubionej przez miejscowych prezenterów prognozy pogody frazie, obecny upał wcale nie jest tropikalny. Jest całkiem nasz, środkowoeuropejski. Od żadnego innego słońca tak nie boli głowa.

Zatem wyłożyło się. Przywaliło z hukiem w glebę i wyciągnęło się jak długie. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze chwilę temu było po tamtej stronie, oblepione cukrową watą upału totalnego, w otępieniu sączące trupią entropię tropików. Było. Bo minęło. Zwinęło się w kłębek i teraz wyziera z wyrzutem spomiędzy stron paszportu ciśniętego w kąt. Obowiązkowym zwyczajem nowożytnego pogromcy przestrzeni przeliczyłem. Równo 30 stempli w buraczanej książeczce z wytartą do szczętu okładką, której karty jeszcze 16 miesięcy temu raziły oczy nieskazitelnością dziewictwa wymuszonego surową regułą klasztoru z Schengen.

Wystarczył jeden samolot. Dziesięć godzin lotu zakpiło sobie z tej nieprzebranej czasoprzestrzeni rozciągającej się między Mekongiem a Sanem, napluło w twarz odżunglonym wzgórzom Tajlandii i Birmy, rozgrzanej zgniliźnie Indii, kamiennym pustyniom Pakistanu, Afganistanu i Kaukazu. Jakby mógł rzec Stasiuk, ponad 8 tysięcy kilometrów jak psu w dupę.

No ale nie ma takiego końca, z którego nie dałoby się zrobić nowego początku. To była dopiero rozgrzewka. Czuwaj!

Brak komentarzy: