sobota, 5 września 2009



Monsun wreszcie przypomniał sobie o swojej naturze i od kilku dni prawie bez przerwy pada. W mieście nagle zrobiło się zielono. W niektórych miejscach drzewa eksplodowały zielenią tak bardzo, że kilka razy zdarzyło mi się stracić orientację, tak dużą zmianę wniosło to w krajobraz.

Deszcz i ochłodzenie (znów normalnie sypiam w nocy!) skłaniają do pisania. Właściwie to skłaniają do sięgania po książki, a nic tak nie stymuluje (mnie) do pisania jak czytanie. Wcześniej posucha objawiała się na wielu poziomach...

Tak przy okazji, Ethan Hawke to chyba nawet lepszy pisarz, niż aktor. Na półce z książkami w Last Home dokopałem się do jego Środy Popielcowej. Kawałek dobrej literatury. Nie da się nie zauważyć wpływu Jacka Kerouaca, nie mniej jednak sporo też w niej oryginalności.

A skoro już wspomniałem Last Home... Moja intucja zawsze prowadziła mnie w odpowiednie miejsca. Gdziekolwiek bym się nie znalazł, prędzej czy później trafiałem do TEJ knajpy, TEGO hostelu, czy w ogóle w TE miejsca, gdzie koncentrowało się życie ekscentryków i kopniętych danej społeczności. Nie inaczej stało się w Phnom Penh. Last Home - co okazało się oczywiście po czasie - to miejce już legendarne. Każdy z niepowtarzalnych charakterów całkiem sporej diaspory odmieńców tego miasta przynajmniej raz, choć przez chwilę mieszkał w tym zwariowanym domu. Turyści pojawiają się i znikają, ale zawsze znajdzie się tu kogoś, kto należy do "rodziny". Darren, Frank, Terry, Chester, Warren, możnaby o nich napisać osobną książkę. Wygląda na to, że po tych dwóch miesiącach - chcąc, czy nie - znalazłem się w tym gronie. I dobrze, bo wszystko wskazuje na to, że Phnom Penh będzie "moim miastem" przez jakiś czas, Last Home moim "domem".

Ostatni tydzień spędziłem w Kampot, spokojnym miasteczku, którego dawna, kolonialna świetność straszy teraz rozsypującymi się kamienicami w stylu francuskim. Gdyby Khmerzy grali bluesa, można byłoby powiedzieć, że Kampot jest kambodżańskim Nowym Orleanem. Ten sam klimat, zabudowa, rzeka, bliskość morza. Ale nie to ściągnęło mnie na południe. Tak się złożyło, że z Phnom Penh uciekłem, gdzie pieprz rośnie. Byłem już trochę zmęczony dużym miastem, potrzebowałem zmiany, a nade wszystko potrzebowałem tematu, nad którym mógłbym popracować. Kiedy tylko trafiłem na wzmianki o pieprzu z Kampot, natychmiast wiedziałem, że chcę się tym zająć.

Szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że za pierwszym razem uda mi się zebrać tyle informacji i tyle zobaczyć. Niemniej jednak, to dopiero połowa całej pracy. Jak tylko możliwości finansowe pozwolą, wrócę i dokończę historię o "pieprznym biznesie". W tym, co zrobiłem brakuje mi ludzi, życia. Muszę tam pojechać i pożyć z nimi, z pieprzem w tle. Wtedy materiał będzie kompletny.

Teraz szukam pracy. Czas już niestety na podreperowanie budżetu. Ale wszystko po to, żeby później zabrać się za to, co na prawdę dla mnie ważne.

Brak komentarzy: